czwartek, 24 lutego 2011

sen nocy wiosennej

Chciałam gdzieś urodzić. Byłam w szpitalu, w którym urzędniczo wyglądające kobiety za biurkiem pouczały mnie, jak powinnam się zachowywać. Nie chciałam ulec ich presji, były prześmiewcze, stanowcze, patrzyły na mnie z góry, „wiedziały lepiej”. Nie chciały mi pozwolić rodzić samej. Nie chciały mnie wypuścić. Na szczęście – nie miały na mnie sposobu. Jedna z nich wstała, mówiąc
– Przecież, jeśli ona jest naszą pacjentką, to ma kartę, a z kartą połączone kleszcze zapięte na skroniach. Nigdzie nie ucieknie.

Wtedy ja zaczęłam się śmiać, bo na moich skroniach były już rany po wyrwanych kleszczach – klemach, którymi byłam podłączona do szpitala. One były zaskoczone i poruszone, zaczęły wstawać, łapać za telefon. Ja zaśmiałam się i rzuciłam dwoma stołkami w okno i wybiegłam. Biegałam po szpitalu, próbując się wydostać, wiedziałam, że mnie szukają. W którymś z pomieszczeń spotkałam doktora, który też mnie szukał, ale nie znał mojego wyglądu, więc spytał, czy mnie nie widziałam. Powiedziałam, że nie, ale że skoro jestem pacjentką tego szpitala, to muszę mieć kleszcze, które były rodzajem chipa, skomunikowanego z kartą, dzięki któremu personel zawsze wie, gdzie znajduje się pacjent. On pokiwał posępnie głową i powiedział, że zerwałam kleszcze.

Udając, że chcę mu pomóc, zaczęłam przeglądać karty i szukać mojego zdjęcia. Znaleźliśmy kartę, ale zrazu nie było w niej zdjęć, pojawiły się po chwili ku mojemu przerażeniu. Jednak odwaga mówiła mi, że on mnie nie pozna. Każde ze zdjęć było skadrowane tak, że widać było tylko część mojej twarzy, jakieś  niewyraźne ujęcia, osobiste, przegląd mojego życia: ja z dziećmi, z Tomkiem, przy sztalugach. Mój wizerunek na tych zdjęciach był nieco inny niż w rzeczywistości – wyglądałam na bardziej pewną siebie, moja uroda była surowa, oczy były extremalnie jasnoniebieskie, odważne, błyszczące, wręcz kłujące przenikliwością jak diamenty. Chciałoby się krzyknąć – Czarownica! Przestraszyłam się, że pozna mnie po oczach. Ale on tylko spojrzał nie widząc.
– Równie dobrze to może być pani. Nic nie widać na tych zdjęciach.
Popatrzył na mnie jeszcze raz badawczo, jakby zgadując, ale nie zgadł.

Wyszłam, zbiegłam na dół. Przedostałam się do podziemnego, nielegalnego świata, w podziemiach szpitala, nazywanego Suburbia, gdzie żyły niepogodzone z życiem friki, rastafarianie, hipisi, walczący z systemem lub po prostu żyjący niezależnie od niego. Przechodziłam korytarzami, z cieknącą z sufitu wodą, plażami, brudnymi, prowizorycznymi pomieszczeniami. Na jednym z zakrętów spostrzegłam wanienkę dla dziecka wypełnioną wodą, i pomyślałam, że będzie idealna dla mojego maleństwa. Przyszedł mi pomysł do głowy, żeby urodzić w Suburbia. Czas porodu się zbliżał. Nagle spotkałam Klaudiusza, który wcześniej bezsilnie postanowił jeszcze poszukać dla nas mieszkania na Mokotowie. Już razem natknęliśmy się na plaży na przyjaciela Klaudiusza, który przepychał przez piach swój niesamowity pojazd – samochodołódź. Namówił nas na przejażdżkę. Było fantastycznie, pierwszy raz jechałam takim pojazdem.

Potem pamiętam, jak zaczęłam próbować badać swoją pochwę – ile ma rozwarcia. Skoro położna potrafi to zrobić, to dlaczego ja sama nie umiem, nie znam swojego wnętrza? Włożyłam rękę do środka, było już rozwarcie na kilka palców, mogłam ją wkładać głębiej i głębiej, w końcu poczułam, że dotykam główki mojego dziecka. Jednocześnie widziałam wnętrze tego ciemnoczerwonego tunelu.

Potem byłam w mieszkaniu w bloku. Odwiedziła mnie Nelciak. Powiedziałam jej, że jestem poszukiwana przez szpital, że sąsiedzi mnie podejrzewają, nic dziwnego, skoro pozwalam sobie na stanie na głowie w korytarzu. Powiedziałam jej, że muszę wyjść, bo Klaudiusz zamówił sobie do jedzenia smażone talarki ziemniaczane z serkiem fromage i sałatą. Dla dzieci planowałam ugotować coś słodkiego. Wyszłam na zakupy, ubrana w chustkę na głowie i ciemne okulary. Było jakieś święto, większość sklepów pozamykana. Wyszłam przed dom i spostrzegłam, że na krzewie rosnącym na trawniku zakwitły dwa zupełnie różne kwiaty o różnym zapachu. Pochyliłam się, żeby je powąchać.


sobota, 19 lutego 2011

„Poród jest porywem ciała, które w szoku i ekstazie samo siebie przekracza. A więc uzmysławia możliwość wykraczania poza siebie. Tym samym ukazuje szansę, jaką być może mamy. W jakiś przedziwny sposób to konkretne, cielesne zdarzenie przywołuje nieskończoność, sugerując możliwość transcendowania. W każdym razie otwiera przed nami nieograniczoną perspektywę. Być może złudną.

(…)


Jednak nikt nie pojawia się na świecie z własnej woli. Każdy wchodzi w istnienie przymuszony. Wrzucony w świat, wyparty, i żeby przetrwać, z litości lub okrucieństwa natury obdarzony tą samą siłą egzystencjalną, która go wyłoniła i dalej prowadzi. Jest nia parcie egzystencjalne – indywidualny, choć powszechny przymus do istnienia mimo wszystko. Impet konieczny do przedzierania się i do wytrwania w ruchu, choćby na czworakach.

Kto się rodzi, musi wyłonić się lub ginie. Od pierwszej chwili indywidualne istnienie przesiąknięte jest tym przymusem powszechnym, który nie ustaje. Z czasem przybiera coraz inne formy, lecz nie opuszcza nas.”


 (Jolanta Brach-Czaina, „Szczeliny istnienia”)